fbpx

NEWS:

Jak to dawniej między pszczelarzami bywało

Nie napawa optymizmem sytuacja w polskich pasiekach. Co prawda, narzekaliśmy zawsze, ale tym razem naprawdę może nie być wesoło. Pszczoły giną z nieznanych przyczyn i nic na to nie można poradzić. Mimo że pszczół ubywa, ceny na produkty pszczele nie rosną, a zapotrzebowanie na nie jest coraz mniejsze.


fot . © Roman Dudzik
Z kolei w sklepach klient może wybierać wśród coraz szerszej oferty miodów, oczywiście nie polskich i nie zawsze pochodzących od pszczół. Chemia stosowana w rolnictwie, mimo coraz doskonalszych przepisów regulujących rynek pestycydów i ich wykorzystanie, powoduje coraz większe straty w pasiekach. Nic więc dziwnego, że starsi pszczelarze nie mają następców, a młodzież nie garnie się do naszego pięknego zawodu.

Jakby tego było mało, dochodzi jeszcze jeden problem. To rozbicie naszego środowiska pszczelarskiego, brak zgody, może nie tyle między pszczelarzami, co między ich przedstawicielami, działaczami pszczelarskimi. Rzecz niebywała, bowiem w sytuacji kryzysowej środowisko powinno się konsolidować, nie zaś dzielić. U nas jest odwrotnie. Środowisko nasze było wyjątkowo zgodne w czasach prosperity dla pszczelarstwa, za to obecnie, gdy zgoda mogłaby budować, dzieje się coś zgoła odmiennego.

Wzmiankowany problem rzadko poruszany jest na łamach prasy pszczelarskiej. To niewdzięczny temat, gdyż publicysta musiałby się opowiedzieć po jednej ze skonfliktowanych stron i przeciwko drugiej. Czy warto się jednak angażować? Jeśli niepotrafiącym osiągnąć porozumienia działaczom z tym dobrze, jakakolwiek krytyka, perswazja czy rada może okazać się niepotrzebną i wręcz niemile widzianą. Poza tym, ci ludzie na swoje stanowiska zostali wybrani, mają więc liczne poparcie naszego środowiska.

Coś trzeba robić

Funkcjonujemy jednak we współczesnym, nowoczesnym społeczeństwie i w państwie, gdzie wszystkie działania i inicjatywy są regulowane odnośnymi przepisami. Państwo nie tylko reguluje formy działalności, ale wiele z nich wspiera, zwłaszcza te ze społecznego punktu widzenia potrzebne, a nie zawsze opłacalne. Taką branżą, oddolną i niewątpliwie potrzebną, jest pszczelarstwo. W naszym kraju funkcjonuje ono na zasadach całkowicie rynkowych i istnieje tylko dzięki zamiłowaniu i uporowi pszczelarzy.

A mogłoby być inaczej. Pszczelarstwo to przecież gałąź gospodarki przynosząca całemu społeczeństwu różnorakie i ogromne korzyści. Powinno być więc wspierane przez to społeczeństwo, czyli przez państwo, tak jak wspieranych jest wiele grup społecznych i zawodowych, z gospodarczego i rynkowego punktu widzenia nieopłacalnych czy wręcz niepotrzebnych!

Tak jednak nie jest. Nikt nie liczy się z pszczelarzami. To niezbyt duża grupa, prawie niewidoczna w społeczeństwie, nie generująca żadnych problemów w sytuacji krańcowej nieopłacalności prowadzenia pasiek czy nawet ich całkowitego upadku i o małej sile przebicia. Ale czy tylko ze względu na podeszły wiek i nie najlepszy stan zdrowia wielu pszczelarzy? Czy przede wszystkim z braku silnej, jednolitej reprezentacji naszego środowiska przed resztą społeczeństwa? Być może drugi problem wynika z pierwszego, bo tak naprawdę większość z nas to ludzie spokojni, nie pragnący władzy i zaszczytów, a za największe wartości uznający kontakt z przyrodą, słodki miodek i zdrowie.

Nie dziwmy się, że nikt o nas nie wie. Tyle nas w świadomości społecznej, ile o nas w mediach. Ostatnio trochę więcej, a to z powodu chwytliwego tematu masowego ginięcia pszczół. Temat chętnie poruszany przez dziennikarzy bynajmniej nie ze względu na troskę o nas i o nasze pszczoły, lecz z powodu sensacji, jaką może wywołać. Gdy zginie ostatnia pszczoła, to za cztery lata zginą również ludzie!

To lepszy news niż najtragiczniejsze trzęsienie ziemi czy tsunami! Jeżeli jednak ludzkość nie zacznie ginąć, temat pszczół przestanie być atrakcyjny i mediom znów pozostaną roje wpadające do tramwaju i znane aktorki pożądlone przez osy. To przykre, że my i nasze pszczółki jesteśmy postrzegani tylko od tej tragicznej strony.

Władza i jej przepisy

Niestety, ten sam problem mamy nie tylko z przeciętnymi zjadaczami chleba i oglądaczami seriali, ale i władzami państwowymi. Na tym szczeblu dla pszczelarstwa nie robi się nic, co najwyżej wprowadza się regulacje urzędowe utrudniające działalność pszczelarzy, generujące wzrost kosztów gospodarowania i powodujące zmniejszanie pogłowia pszczół.

Rozporządzenia te nie prowadzą bynajmniej do poprawy jakości produktów pszczelich, zwłaszcza tych zalegających na półkach dużych sklepów. Nie poprawiają też zdrowotności naszych pasiek. Gdyby tak było, nie mielibyśmy do czynienia z masowym ginięciem pszczół z niewiadomych przyczyn i z gwałtownym rozwojem chorób, które jeszcze do niedawna nie stanowiły dla pszczelarzy większego problemu lub nawet ich w naszym kraju nie było, na przykład Nosema ceranae.

Skąd jednak władza ma znać nasze problemy? Na pewno nie z programów informacyjnych w goniących za sensacją mediach. Najbardziej skuteczny i stosowany w całym cywilizowanym świecie sposób to zrzeszanie się w organizacje. Liczna i silna organizacja ma większą siłę przebicia niż pojedyncza osoba, może wiec skutecznie wpływać na działania mediów i władz, by te podejmowały poczynania i decyzje korzystne dla członków organizacji. Nie inaczej jest w pszczelarstwie, z tym, że u nas nie do końca to wychodzi, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że nie wychodzi wcale.

Mamy, co prawda, jeden dość liczny ogólnopolski związek pszczelarski, do tego kilka mniejszych, też o zasięgu krajowym. Oprócz tego pewną liczbę organizacji regionalnych działających niezależnie. I co dalej? Ano nic, bowiem mimo reprezentowania przez te organizacje dość licznej rzeszy pszczelarzy, nie działają one wspólnie, często nawet ich interesy są przeciwstawne.

A przecież każdy polski pszczelarz ma te same lub podobne problemy. Oczywiście każdy działacz związkowy powie, że jego działania są słuszne i każdy będzie miał rację. Nie ma więc sensu optować za którąkolwiek ze stron, gdyż i tak do niczego to nie doprowadzi. Za to można obejrzeć się za siebie i przypomnieć, jak kiedyś pszczelarze rozwiązywali swoje problemy. Inne niż te dzisiejsze, robili to jednak skutecznie.

Jak to dawniej bywało

Cofnijmy się w lata 70. i 80. ubiegłego wieku, tak dobrze wspominane przez pszczelarzy starszego pokolenia. Nie tylko tych prowadzących wtedy pasieki zawodowe, ale i zadeklarowanych amatorów czy nawet pszczelarzy początkujących w tamtych czasach. Każdy wspomni, że wtedy nie tylko dopisywała pogoda i pożytki były że ho-ho!

Przede wszystkim były warunki ekonomiczne powodujące, że pszczelarstwo było wysoce opłacalną dziedziną rolnictwa. Siła nabywcza podstawowych produktów pszczelich była kilkakrotnie wyższa niż obecnie, a cena uzyskiwana za mleczko pszczele była wręcz fantastyczna. Każda ilość produktów znajdowała nabywcę, gdyż skupem (nie tylko miodu i wosku, ale wszystkich innych produktów rolnych) zajmowało się państwo. Były kłopoty z cukrem, węzą i innymi środkami niezbędnymi do produkcji, ale jak to w naszym kraju bywa, czego nie było w sklepach, można było nabyć na czarnym rynku.

Cukier zresztą, w latach jego chronicznego niedoboru był pszczelarzom przydzielany na szczególnych warunkach. To wszystko zapewniało państwo, mimo że represyjne i często wrogie dla swoich obywateli, to zarządzające gospodarką tak, jak w tamtych czasach było to możliwe. A przecież wtedy władza nie liczyła się ze społeczeństwem, nawet z licznymi i silnymi grupami zawodowymi, niezbędnymi dla funkcjonowania całej gospodarki, a z nią ustroju i systemu.

Skąd więc to zainteresowanie pszczelarstwem? Skąd znajomość u ówczesnych władz zagadnień z zakresu rolnictwa i ekologii, tematów, które mimo nieprzerwanie trwającego postępu cywilizacyjnego i technologicznego obecnym władzom są zupełnie obce? To zaiste wielka zagadka, dotychczas nie wyjaśniona, w przyszłości wdzięczny obiekt badań dla socjologów i historyków. Mało tego, tamto państwo wspierało nie tylko bieżącą produkcję pasieczną. Myślano też o przyszłości. Związkom pszczelarskim nie brakowało środków na prowadzenie szkoleń, kursów i organizowanie wycieczek, mimo że składki członkowskie były symboliczne.

Działalność związkowa kwitła, gdyż była wspierana przez budżet państwa. W każdym województwie (a było ich wtedy 49) było biuro WZP, w którym na stałych etatach pracowało kilka osób. Oprócz przydzielania cukru robiły one to, co obecnie robią społecznie prezesi i sekretarze.

Utrzymywane były muzea i skanseny pszczelarskie. Obecnie po niektórych z nich pozostały szczątki eksponatów, za to jest kila nowych, zorganizowanych przez prywatnych kolekcjonerów, na ich koszt i bez żadnego wsparcia państwa, które przecież powinno się troszczyć o zabytki. Wszak stare ule i sprzęt to też dziedzictwo narodowe. Szkoła w Pszczelej Woli rozwijała się i był to jeden z najlepiej wyposażonych ośrodków oświaty rolniczej w Polsce. Niestety, nie było wolności prasy i wychodziło tylko jedno popularne czasopismo pszczelarskie, ale co w nim można było znaleźć! Oprócz bieżących porad, popularno-naukowych artykułów i relacji z wydarzeń związkowych były omówienia bieżących prac badawczych prowadzonych na uczelniach i w instytutach. Było o czym poczytać, gdyż realizowano wtedy wiele trudnych, kosztownych, ale nowatorskich programów badawczych, mających bezpośrednie przełożenie na pszczelarską praktykę. Nie ma się czemu dziwić, uczelnie, zwłaszcza rolnicze, były obficie dotowane z budżetu państwa.

Priorytetem wtedy bowiem było zwiększanie produkcji żywności, której w kraju było za mało, nie słabło też na nią zapotrzebowanie za granicą, zwłaszcza tą wschodnią. Wydawnictwa podręcznikowe też miały się dobrze. Przykładem niech będzie najbardziej popularny podręcznik pszczelarstwa, „Gospodarka pasieczna” dr Wandy Ostrowskiej. Jej drugie wydanie w roku 1981 osiągnęło nakład 30 tys. egzemplarzy. Pozycja ta kosztowała 73 zł, mniej niż w owym czasie ćwierć litra najtańszej wódki. Do tego ani w prasie, ani w książkach nie było błędów ortograficznych. Czy to aby nie zasługa cenzury? Wszak cenzor ingerował nie tylko w treści ideologiczne, przy okazji poprawił też inne, zwyczajne błędy.

W świetle tych wspomnień z pogranicza kabaretu zdają się pochodzić dzisiejsze informacje o tym, że niektóre jednostki badawcze limit wydatków przewidzianych na rok 2009 wykorzystały jeszcze przed końcem stycznia. A żywność? Nie tylko rolnicy, ale i działacze związkowi zrobiliby wszystko, by odzyskać rynki wschodnie na produkty rolne. A przecież niespełna 30 lat temu właśnie eksport żywności do naszego wschodniego sąsiada był pierwszą iskrą rozpoczynającą wybuch rewolucji Solidarności.

Zauważmy jednak, że władza wspierała nie tylko inicjatywy mające na celu wzrost produkcji żywności, czego nieodzownym elementem jest istnienie i rozwój pszczelarstwa. Znalazły się też środki na prawdziwe „fanaberie” pszczelarzy. Jednym z nich jest budzący obecnie wiele kontrowersji Dom Pszczelarza w Kamiannej. Obecnie, bo w tamtych czasach był to powód dumy całego środowiska. Zbudowany ze składek pszczelarzy stanowił symbol naszej jedności i dowód wielkiej zapobiegliwości i zaradności. Byliśmy wtedy jak pszczoły, wspólnymi siłami pracujący dla wspólnego dobra, bez oglądania się na doraźne, prywatne korzyści.

Dom miał służyć wszystkim polskim pszczelarzom jako ośrodek wypoczynkowy, centrum edukacyjne i kongresowe. Miał być wizytówką dla pszczelarzy innych krajów, którzy takich obiektów nie mieli. Wypoczynek i imprezy w nim organizowane miały być tańsze niż w innych, „normalnych” ośrodkach, gdyż zbudowaliśmy go sami i sami mieliśmy go prowadzić. Co z tego wyszło, większość z nas wie, głównie z poczty pantoflowej i dwukrotnie przeprowadzonych akcji oddłużania. Czy to tylko wynik błędów w zarządzania obiektem (i całą organizacją), czy skutek braku wsparcia ze strony państwa? Pamiętajmy bowiem, że w czasie budowy domu entuzjazm wykazywali nie tylko pszczelarze. Pieniądze i praca społeczna to nie wszystko. Potrzebne jeszcze były materiały budowlane i aprowizacja, z czym w tamtych, jakby nie patrzeć siermiężnych czasach, było nie najlepiej.

Osobiste zaangażowanie ludzi ówczesnej władzy pozwoliło dzieło doprowadzić do końca, a budowniczym domu, zwłaszcza zaś księdzu dr. Henrykowi Ostachowi, prezesowi PZP, należą się szczególne słowa uznania. Nie tylko za wybitny talent organizacyjny, dalekowzroczność, pracowitość i wytrwałość. Również za umiejętność nawiązania skutecznej współpracy z osobami, które miały wtedy wpływ na całokształt życia politycznego i gospodarczego w Polsce. Wystarczy powiedzieć, że nie tylko pomniejsi ówcześni dygnitarze nawiedzali budowę, z zainteresowaniem śledząc postępy w pracach budowlanych i wspierając tę cenną dla nas inicjatywę, nie tylko słowem. W czasach, gdy braki wszelkich towarów na rynku były rzeczą normalną, takie wsparcie dla dalszego prowadzenia budowy było niezbędne. Nie wszyscy wiedzą, że jedną z najbardziej zaangażowanych w budowę Domu osób była pani Barbara Jaruzelska, żona przywódcy naszego komunistycznego reżimu. To dzięki jej osobistej interwencji kilkakrotnie budowniczym Domu udało się posunąć sprawy, które bez tego w tamtym czasie by nie ruszyły.

Drugim sukcesem pszczelarzy było zorganizowanie kongresu Apimondii w Warszawie w 1987 roku. Warszawski kongres przeszedł do historii dzięki doskonałej organizacji i serdecznej atmosferze, niespotykanej ani na wcześniejszych takich imprezach, ani na następnych. Dokonano tego w kraju komunistycznym, w którym wszystkiego brakowało, odgrodzonym od „normalnego” świata „żelazną kurtyną”. Nie odbyłoby się to bez wsparcia władzy, która znów zrobiła co się dało, by impreza wypadła jak najbardziej okazale.

Kolejny kongres, w 1989 roku, odbywał się w Rio de Janeiro, w Brazylii. Pewną konsternację wśród części środowiska pszczelarskiego wywołała informacja, że w skład polskiej delegacji weszła pani Jaruzelska, żona Generała. Czy jednak się nie należało? Czy wśród współczesnych polityków, masowo zapraszanych na organizowane (i finansowane) przez pszczelarzy imprezy jest osoba, która zrobiła cokolwiek dla pszczelarzy i pszczół? A przecież, oprócz wspomnianych zasług, państwo Jaruzelscy byli też pszczelarzami i prowadzili 40-pniową pasiekę.

Co mamy dziś

Jakie wnioski z opisanych wydarzeń można wyciągnąć dzisiaj? Chyba niewielka z tego wyniknie nauka, cały bowiem w tym ambaras, aby dwoje chciało na raz. My możemy wyciągać rękę do władzy, ale czy ona jest tym zainteresowana? Nie musi i nie jest, w przeciwnym bowiem razie inaczej wyglądałyby warunki dla pszczelarstwa w naszym kraju. Niegdyś, pomijając osobiste zainteresowania i pasje prominentów, władzy zależało na akceptacji społecznej. Poparcie bowiem było znikome, miło więc było być docenianym przez nawet tak nieliczne środowisko, jak pszczelarze.

Obecnie władzy nie zależy na uznaniu społecznym, zależy tylko na głosach w wyborach. Stąd wizyty polityków na pszczelarskich uroczystościach, ale tylko na tych organizowanych tuż przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi czy samorządowymi. Łatwo wtedy obiecywać, że tym razem na pewno „załatwimy”, „zrobimy” itd., by już po miesiącu o tym zapomnieć na następne cztery lata. Dlatego obecnie władza rzadko wspiera inicjatywy inne niż te służące samej władzy.

Bez państwowego wsparcia pszczelarstwo w kraju naszej strefy klimatycznej nie będzie dobrze prosperować. Również szkolnictwo pszczelarskie nie będzie prawidłowo funkcjonować. Badania naukowe z zakresu pszczelarstwa też muszą być finansowane przez państwo, nie można bowiem oczekiwać, że pszczelarze będą się składać na zrealizowanie konkretnego projektu badawczego lub utrzymanie placówki naukowej i pensje dla jej personelu. Organizacja kongresu na poziomie międzynarodowym nie uda się, jeżeli będzie się opierała na składkach pszczelarzy i wpłatach nielicznych sponsorów.

Od tego jest państwo: zostało ono powołane przez społeczeństwo i jest przez to społeczeństwo utrzymywane po to, by realizować tego społeczeństwa potrzeby. Jedną z bardzo ważnych potrzeb społecznych jest obecność w przyrodzie i gospodarce odpowiedniej liczby rodzin pszczelich. Dlatego państwo powinno stworzyć takie warunki, by pszczelarstwo w Polsce istniało i się rozwijało. Jakimi sposobami – to już temat do dalszej dyskusji, która musi uwzględnić propozycje środowiska pszczelarskiego oraz wziąć pod uwagę metody, jakimi te problemy są rozwiązane w innych krajach, lepiej zorganizowanych od naszego.

Tylko czy władza, jeśli wykazałaby taką chęć, będzie miała z kim rozmawiać? Bo rozmawiać jest o czym, mało tego, jest czego żądać.

Obowiązujące bowiem przepisy obligują nie tylko nas do umieszczenia sufitu w pracowni na odpowiedniej wysokości (sic!), ale i władzę do podjęcia działań zapewniających społeczeństwu bezpieczeństwo środowiskowe i żywnościowe, czego niezbędnym elementem są utrzymywane przez nas rodziny pszczele we właściwej liczebności. Jednak z naszej strony musi być to jeden głos, zdecydowany, pewny, umotywowany merytorycznie. Nie zaś grupa zwalczających się działaczy, z których większość chce przy okazji reprezentowania polskiego pszczelarstwa załatwić coś dla siebie, sprzedać trochę więcej miodu czy zwiedzić za darmo stolicę.

W dawnych, dobrych czasach pszczelarze mówili jednym głosem. Potrafili nawet iść na kompromis z nielubianą władzą, byle tylko osiągnąć cel ważny dla pszczelarstwa. Dużo osiągnięto, pozostały wspomnienia, Dom w Kamiannej, a także doświadczenie, które teraz można wykorzystać. Czy jednak będziemy potrafili to zrobić?

Sławomir Trzybiński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


 Zamów prenumeratę czasopisma "Pasieka"