fbpx

NEWS:

w wydaniu tradycyjnym (papierowym) strona: 0

Moja przygoda z pszczołami

Pragnę podzielić się z czytelnikami „Pasieki” historią mojej długiej przyjaźni z pszczołami. Co prawda, jestem prawie samoukiem, ale z rodzinną tradycją i pszczelarskimi genami, gdyż pszczołami zajmował się już mój pradziadek. Po krótkim samodzielnym pszczelarzeniu ukończyłem kurs mistrzowski. Szkolenie wtedy przebiegało nieco inaczej niż obecnie. Trwało sześć miesięcy, dwa razy w tygodniu po osiem godzin, w soboty i w niedziele.


Autor z rodziną.
Zdjęcie nieco odległe
czasowo...
fot.©Stanisław Kaczmarek

Wykładowcami byli ludzie z wielką wiedzą i pasją. Na początku mojej drogi pszczelarskiej miałem szczęście napotkać pszczelarzy z dużym doświadczeniem, rozmiłowanych w pszczołach.

Szczególnie dużo wiedzy uzyskałem z bezpośrednich rozmów z panem inż. Maciejewskim z Poznania. Gdy jechałem do moich pszczół, zawsze zatrzymywałem się w jego pasiece. Kontakty te trwały kilka lat. Były to dla mnie „rekolekcje” pszczelarskie, gdyż oprócz wiadomości o pszczołach zdobywałem wiedzę również o życiu i etyce.

To on wpoił we mnie miłość do pszczół i otaczającej przyrody. Dziś, po tylu latach, idąc za jego wskazówkami wciąż pamiętam, że pszczoła to nie owad zwyczajny, ale wręcz biblijny czy nawet mityczny.
W końcu to już starożytni Rzymianie uważali pszczelarstwo za poezję rolnictwa. Bartnicy z naszych puszcz wierzyli, że każda barć ma swoją duszę. Musi być w tym choć część prawdy, jestem tego pewien. Stąd powinna wynikać pszczelarska uczciwość, rozumienie natury i innych ludzi.

Moje ule

Wróćmy jednak do mojej pasieki. Jak każdy Wielkopolanin zacząłem od uli wielkopolskich. Teraz wiem, że jest to ul uniwersalny, próby zastąpienia go innym do niczego nie prowadzą.

Ale jako „młody wilk” pszczelarski rzucałem się na różne nowinki i pomysły. Jako pierwszy i chyba jedyny w okolicy miałem kilka rodzin w ulach Langstrotha. Wszystko było wykonane co do milimetra według wskazówek amerykańskich. Podobnie z gospodarką: ule na zimę owijane papierem i papą, przestawianie korpusów gniazdowych wczesną wiosną, ule malowane na biało, rodziny bardzo silne. Z wyglądu – duma pasieki. Tylko nadstawki puste!


Część pasieki w ulach
wielkopolskich w starej
wersji bez poławiaczy pyłku
fot.©Stanisław Kaczmarek

Przez kilka sezonów było też z 10 Dadantów, budowanych na wzór przedwojennej „Rodziny Kolejowej” na 12 ramek gniazdowych, przód i tył ocieplany, ściany boczne pojedyncze, na górze po dwie półnadstawki. W nadstawkach ramki pogrubione, bez kraty. Efekt – pszczoły silne, „buchały” jak parowozy. Nadstawki, owszem, pełne, ale czerwiu. A ule wielkopolskie zawsze były niezawodne, choć siła rodzin o połowę mniejsza. Ale nie dałem spokoju i wielkopolskim. To ramki podwyższałem, to zniżałem, to zimowały w jednym gnieździe, to w obu korpusach po 6-7 ramek. Chciałem nadążyć za modą, za nowymi pomysłami i wynalazkami.

Mijały lata. Te zmiany nic nie dały ani pszczołom, ani mnie. Rodziny były silniejsze, ale nie przynosiły więcej miodu. Zmiany były kosztowne, w niczym nie pomagały, więc po paru latach wróciłem do początków, z tym że dennice mam przystosowane do poławiania pyłku. To co polski konstruktor pomyślał wiek temu, do dziś pszczołom świetnie służy.

Nic zmieniać tutaj nie trzeba. Czy żałuję tych lat, pieniędzy i czasu na przeróbki? I tak, i nie. Czas było trzeba przeznaczyć dla dzieci i choć trochę na posłuchanie muzyki. Pieniądze też niemałe się wydało, tak to już w życiu jest. Ale ile wiedzy dzięki tym doświadczeniom się zdobyło – to po stronie zysków. Wiadomo, ciekawość to pierwszy stopień do piekła i gdybym nie był zbyt ciekawy, zyskałbym na tym. Co nie znaczy, że w innych dziedzinach techniki i nauki nie jest akurat odwrotnie.

Rasa i linia pszczół

W tamtych czasach, w latach początków mojego pszczelarzenia okolice Poznania miały dobrą pszczołę lokalną, wytrzymałą na zimę, ale niezbyt dobrą na późniejsze pożytki. Zacząłem szukać nowości. Jednak nie wszystkie matki kupowane były dobre. Były Krainki, które po przezimowaniu szybko się rozwijały, ale nic ich nie wstrzymywało od rójki, ani węza, ani duże gniazdo.

W miarę dobrze spisywała się tu Beskidka, ale też była rojliwa. Sprowadziłem Włoszkę i dopiero ona postawiła pasiekę „na nogi”. O rójce zapomniałem, zacząłem sprzedawać miód, pasieka była na „swoim garnuszku” i pszczoły nie chorowały. Straszenie więc żółtą pszczołą jest bezzasadne. A pszczoły są przecież wizytówką swojego pszczelarza i ja zacząłem się przekonywać, że mam jakąś intuicję pszczelarską, bo mimo młodego wieku wiedziałem już, co robić.

Wtedy, w latach 70. pojawiały się coraz to nowe linie, oferowano sporo matek. Ja jednak bacznie obserwowałem pszczoły. Zimą – jeśli rodzina „podniecała się” każdym promieniem słonka i latała – to oznaczało, że taka pszczoła do zimowli się nie nadaje. W takim ulu wiosną już niewiele było pszczół i szła ona do likwidacji. Gdy na początku maja, przy dobrym pożytku i pogodzie rodzina żądliła mnie, to matka była tam najdłużej 30 minut. Jak na akację nie było dużej siły – to samo. Obojętnie, jakiej linii czy rasy była to matka i ile kosztowała.

zablokowane [...] - część treści ukryta, w całości dostępna tylko dla zalogowanych e-Prenumeratorów

Stanisław Kaczmarek


 Zamów prenumeratę czasopisma "Pasieka"